ODKRYCIE ISTNIENIA ED
Pierwsza informacja, że jest coś takiego, jak edukacja domowa dotarła do mnie dzięki audycji radiowej, gdy moje dzieci były naprawdę małe. Ogarnął mnie zachwyt i myśl: to byłoby coś dla mnie i mojej rodziny! Ale podzielenie się z mężem wszelkimi „och” i „ach” zostało szybko zgaszone: jak to tak, że dzieci nie będą chodzić do szkoły?!
Minął czas. Najstarsza córka zaczęła edukację w najbliższej, najzwyklejszej szkole podstawowej. Splot różnych zdarzeń, m.in. to, że młodsza córka z powodu rejonizacji nie dostała się do pobliskiego przedszkola, sprawił, że zaczęliśmy formalnie ED – dla 5-latki (wtedy z racji obowiązku przedszkolnego). Mając za sobą pierwszy krok (a raczej niewielki kroczek) i w sumie bardziej z ciekawości, pojechaliśmy jesienią w beskidzkie okolice na zlot rodzin ED. Oprócz chęci przyjrzenia się z bliska tematowi domowego nauczania mieliśmy także mało pozytywny obraz rzeczywistości klasy 4, którą rozpoczęła najstarsza córka. Pominę już tutaj moją ówczesną perspektywę nauczyciela pracującego w szkole muzycznej. Suma tego, co doświadczaliśmy sprawiła, że w naszym domu zaczęły toczyć się poważne rozmowy o przejściu na domowe nauczanie.
CO JEST NIE TAK ZE SZKOŁĄ
Czwarta klasa okazała się dużym nieporozumieniem. Lista spraw, które powodowały niechęć była długa. Począwszy od rozkładu godzin spędzanych w czterech ścianach i braku możliwości wyjścia na podwórko. Przez dźwiganie kilogramów książek, ćwiczeń, butów na zmianę (brak szafek) oraz czegoś do picia (sklepik z ubogim asortymentem). Ale najbardziej rozbrajał mnie odwrócony proces uczenia (lub raczej jego totalny brak). System działa tak, że uczeń przychodzi do szkoły po to by:
– zostać oznaczonym w dzienniku
– przepisać z tablicy temat lekcji
– posłuchać jak nauczyciel czyta rozdział z podręcznika
– zapisać podyktowany przez nauczyciela ostatni fragment „przerabianego” tematu o tytule „To warto wiedzieć”
– posłuchać upomnień/zwracania uwagi o niegadaniu/uciszania
Następnie dziecko wraca do domu, by „nauczyć się” tego co „poznało” w szkole (czyli najczęściej wykuć na pamięć suche zdania z zeszytu). Uzupełnieniem tego „nauczania” w domu jest wypełnianie zeszytów ćwiczeń przynoszących procesowi myślenia ogromne szkody. Po czym zaczyna się kolejny uczniowski dzień – lekcja mija na przepytaniu, sprawdzeniu zadań oraz przetestowaniu zawartości głów. Czasem pojawia się nauczycielskie zdziwienie, że niewiele się tam znajduje oraz pomysł, by przeprowadzić kontrolę (sprawdzian) jeszcze raz. Z powodu braku czasu na „przerobienie” właściwej lekcji uczniowie zapisują temat, a „To warto wiedzieć” uzupełniają sami w domu.
Do szkoły uczeń przychodzi po to, by mu zadano temat i to czego masz nauczyć się w domu; rolą szkoły jest sprawdzić, w jakim stopniu to się młodemu człowiekowi (oraz jego rodzicom i dziadkom) udało – a żeby nie było tak prosto: sprawdzanie dzieje się według posiadanego przez danego nauczyciela klucza prawidłowych odpowiedzi.
ED W LOKALNEJ SZKOLE
Tak więc stało się. Przeżyłam długą rozmowę z panią dyrektor przedstawiając decyzję o zabraniu dziecka do nauczania domowego. Siedziałyśmy w gabinecie – ja, nauczyciel (innej szkoły), przekonujący dyrekcję, że mam pomysł na edukację własnego dziecka poza szkołą. Mając konkretne przekonania, przemyślane argumenty spokojnie stałam po stronie swoich racji. Na koniec rozmowy usłyszałam od dyrektorki: oglądałam kiedyś program o ED, pomyślałam sobie, jacy to odważni ludzie. Weszliśmy więc rodzinnie – rodzice oraz córka – w rolę odważnych (a może szalonych?) osób i drugi semestr czwartej klasy córka zaczęła realizować w nauczaniu domowym. Byliśmy całkiem zieloni w temacie, podobnie jak szkoła, dyrekcja oraz nauczyciele (jedyne dziecko w gminie). Dostaliśmy wydruk podstawy programowej do wszystkich przedmiotów klasy 4, łącznie z muzyką, wychowaniem fizycznym i plastyką. Pierwsze egzaminy na koniec czwartej klasy zostały rozpisane hurtem: 6 egzaminów w 3 dni – z komisją dyrektor/wice + nauczyciel przedmiotowy. Po ich zaliczeniu dostaliśmy w gratisie zdumienie, uznanie, szacunek – i zaczęliśmy być traktowani poważnie. W kolejnej klasie to my rozplanowaliśmy zdawanie poszczególnych przedmiotów: od lutego, co 3 tygodnie, wg zaproponowanej przez nas kolejności. Córka mogła uczestniczyć w klasowych wydarzeniach oraz korzystać z ukochanej biblioteki. Natomiast w domu przez pierwszy semestr szukaliśmy pomysłów na nauczanie i… zrobiliśmy drugą szkołę. Była próba pracy wg planu lekcji, ustalonych godzin. Jedynie tematy łączyliśmy w sensowne całości (to temat na inny wpis).
Kolejny splot zdarzeń sprawił, że do domowego nauczania dołączyły młodsze dzieci. Decyzję podjęliśmy po tym, gdy lokalna szkoła niepubliczna nie udźwignęła tematu otwarcia 4 klasy dla kilkorga uczniów. Dowożenie dzieci do „dobrych szkół” oddalonych od domu 25-30 km nie wchodziło w grę. Tak więc nasza przygoda z ED zaczęła się na dobre. Młodsze dzieci zostały uczniami szkoły przyjaznej nauczaniu domowemu. Ale to nie koniec historii.
POWRÓT DO SZKOŁY
W szóstej klasie naszej pionierce ED jakoś zaczęło się coraz bardziej nie chcieć, niż chcieć. Stan się utrzymywał, więc wspólnie podjęliśmy decyzję, że lepiej będzie, jak wróci do szkoły, bo potrzebuje być zdyscyplinowana odgórnie (w końcu zbliżały się poważne egzaminy po 8 klasie). Mieliśmy także duże obawy, że program siódmej klasy nie jest na domowe siły. Tak więc nowa szkoła, w centrum miasta, tuż po likwidacji gimnazjów, wydawała się najlepszym dla nas rozwiązaniem. Ja po dwóch tygodniach września wiedziałam, że to typowa systemowa szkoła. Córka po dwóch miesiącach zapragnęła powrotu do edukacji domowej. Wracała z tą prośbą jak bumerang, mimo pierwszych sukcesów w kuratoryjnych konkursach przedmiotowych oraz dobrego odnalezienia się wśród koleżanek i kolegów z klasy. Podjęliśmy kolejne długie rozmowy rodzinne, zakończone decyzją o pozostaniu w szkole.
WYGRANA ED
Nic nie dzieje się bez przyczyny (i bez skutków). Siódma i ósma klasa zaliczona w publicznej szkole utwierdziła nas w tym, żeby omijać typowe placówki z daleka. Odkryłam, że wystarczy zobaczyć plan lekcji, w którym jest przedmiotowa 45-minutowa sieczka, by mieć obawy o to, jak zadziewa się proces uczenia. Te dwa lata pozwoliły także naszym dzieciom doświadczyć (bezpośrednio lub z relacji), że edukacja domowa otwiera duże możliwości w działaniu, tworzeniu, rozwijaniu się. Szkoła – wręcz przeciwnie.